ŁUKASZ KOT: Gra w zespole Marka Grechuty była dla Pani ważnym epizodem w karierze muzycznej?
BOŻENA GAŁCZYŃSKA-SZUREK: W mojej karierze to nie był epizod, ale kawał polskiej muzyki rozrywkowej, natomiast w karierze Marka Grechuty to na pewno epizod.
Jak doszło do angażu?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Zaproszono mnie do tego zespołu i ja po prostu bardzo szczęśliwa to przyjęłam. Okoliczności były specyficzne, bo najpierw spotkałam Marka Grechutę na korytarzu w Akademii Muzycznej w Krakowie, a byłam taką małą, chudą dziewczynką z wielką wiolonczelą, studentką pierwszego roku. On mnie zapytał, czy nie zechciałabym grać w zespole „Anawa”. Mnie sparaliżowało, bo od razu poznałam, z kim mam do czynienia. To były ukochane piosenki mojej mamy i siostry m.in. „Tango Anawa”, „Będziesz moją panią”. Od razu poczułam się wyróżniona, ale rozmowa została przerwana, bo przybiegły dziewczyny, przyszła moja akompaniatorka i wciągnęła mnie do sali; nie skończyłyśmy rozmawiać jeszcze o następnej próbie. Wróciłam na korytarz, ale już go nie było. Pomyślałam: Ja to mam pecha. Jak zwykle swoją szansę życiową już przegrałam. Tymczasem po dwóch dniach zatelefonowała do mnie koleżanka z liceum muzycznego, która grała u Marka, i poprosiła mnie o zastępstwo. Pamiętam jego zdziwienie, kiedy schodził po schodach w hotelu w Łodzi i zobaczył, że jestem tą, z którą wcześniej rozmawiał.
Jak długo to zastępstwo trwało?
Są trasy i przerwy między trasami np. 1,5 miesiąca trasa i miesiąc przerwy. W sumie może 2 lata może 2,5 roku.
Ale to dość długo, by poznać Marka Grechutę.
Chyba nie ma takiego czasu, by poznać drugiego człowieka. Dodatkowo byłam jego pracownikiem, a to zupełnie inna relacja. Oczywiście się znaliśmy, razem pracowaliśmy. Napisał dla mnie uroczy wierszyk. Byłam małą Bożenką, jego wiolonczelistką. To były typowe relacje między szefem a muzykiem.
Niedawno została wydana trzecia książka o Marku Grechucie. Po książce Wojciecha Majewskiego „Marek Grechuta. Portret artysty” z 2006 r., „Marek. Marek Grechuta we wspomnieniach żony Danuty” z 2011 r., i Marty Sztokfisz „Chwile, których nie znamy. Opowieść o Marku Grechucie”. Wiemy, że nie dopuszczał osób z zewnątrz do swojego świata.
Zdecydowanie był takim człowiekiem, który lubił się chować do swojej jaskini. Lubił być sam. Także ja z tych wyjazdów pamiętam głównie obecność swoich kolegów. Natomiast przebywał z nami na śniadaniach, obiadach, kolacjach, przyjęciach i nagraniach. Również podczas tournée, jak zwiedzaliśmy wspólnie. Ale zgadzam się z tym, że był człowiekiem, który lubił być sam, potrzebował takiego skupienia na samym sobie.
Reklama
Kiedy to miało miejsce?
To były lata 80.
A w jakich miastach występowaliście?
Jeśli chodzi o Polskę to prawie wszędzie. Gdy trasa zaczynała się na południu Polski, to kończyła się na północy, w Sopocie. Były takie moje ulubione miejsca jak np. w Dęblinie, gdzie była szkoła lotników. To była świetna meta. Tam dostawałam zawsze piękne kwiaty od bardzo młodych, przystojnych mężczyzn. Było świetne jedzenie i schabowy za grosze. Lubiłam występować w Warszawie, bo zawsze mieszkaliśmy w luksusowych hotelach, np. „Forum”. Były też takie miasta, w których było złe nastawienie do naszej muzyki, głównie z powodu naszego krakowskiego pochodzenia. Przypominam sobie pewien klub studencki w Łodzi weszliśmy, a tam zima. Pełen klub i nie ma oklasków, żadnej reakcji. Pamiętam, jak Marek potrafił ich rozruszać, ożywić i powalić tak, że gdy kończyliśmy, oni śpiewali z nami: „Będziesz moją panią”. Posiadał taką wyjątkową siłę sprawczą na estradzie. Był niezwykle charyzmatyczny, hipnotyzował publiczność, czarował ją. Z wielką fascynacją to obserwowałam.
Zespół „Anawa” był fenomenem w ówczesnej Polsce. Wyróżniały go literackie, poetyckie teksty.
Reklama
To Ewa Demarczyk popierała Marka wtedy, kiedy jeszcze nie wiadomo było, że taki chłopiec z Zamościa może być gwiazdorem. Przeczuła to, że będzie wielkim piosenkarzem, wielką postacią estrady, śpiewającą tak wysublimowane teksty.
Czy możemy powiedzieć, że gdyby nie Marek Grechuta, jego charakter, usposobienie, zespół „Anawa” nie byłby takim zespołem, jakim my go pamiętamy i znamy? Czy pan Marek miał największy wpływ na zespół, czy też Jan Kanty Pawluśkiewicz? Kto był liderem?
Wydaje mi się, że decydującą rolę odgrywała osobowość Marka poprzez poezję, którą sobie dobierał i sposób, w jaki ją interpretował. Na pewno Jan Kanty Pawluśkiewicz był też klejnotem, który spotkał Marek na swojej drodze. We wszystkim jest jakiś palec Boży. Tych dwóch ludzi się spotkało w tamtej umęczonej, udręczonej, szarej, brudnej Polsce. Dawali jakąś nadzieję, że jest coś lepszego, że jest świat piękniejszy, którego nie można zabić i dlatego ludzie ich kochali. Można powiedzieć, że powstał taki tandem dwóch wybitnych osób, które miały wspaniałe osobowości.
Czy pan Marek wspominał Zamość?
Byłam bardzo młodą dziewczyną. Wyjeżdżaliśmy w trasy z Krakowa i nigdy nie przyszło mi do głowy, że on nie urodził się w Krakowie. Ja się w ogóle tym nie interesowałam. Pamiętam, że pod koniec mojej pracy odbyłam z nim rozmowę krótką i zapytałam, jak często występuje w Zamościu. A on powiedział, że rzadko. Zapytałam, dlaczego? Powiedział do mnie: Ja jestem człowiekiem do wynajęcia, mnie się zaprasza; więc jadę tam, gdzie mnie zapraszają.
Reklama
Pan Marek tylko siedmiokrotnie występował w Zamościu.
To nieprawdopodobne, bo jego kariera trwała 37 lat. Ja byłam kilka razy pod rząd w tych samych miastach na przestrzeni trzech lat m.in. w Łodzi, Toruniu, Warszawie, Kielcach czy Radomiu.
Ma Pani pamiątkę po Marku Grechucie. Jego zdjęcie.
Reklama
Wyłudziłam od niego zdjęcie, które miał dla prominentów. Podczas któregoś śniadania, a było to po nagraniach w Sofii, w Bułgarii, w pięknym hotelu na wzgórzu. Byłam bardzo zmęczona. Był tam oszklony sufit, przez który przenikało słońce, i siedziałam jak taka sowa. Bardzo nas wymęczyli ci Bułgarzy. Prawie pół nocy nagrywaliśmy jedną piosenkę „Wiosna, ach to ty”, bo ciągle im coś nie łączyło. Byłam niesamowicie zmęczona, a Marek był niesłychanie empatyczny. Jadł śniadanie (lubił zakładać nogę na nogę z pewnej odległości) i zapytał: Bożenka, co się stało, że ty jesteś taka smutna? Jakoś cię rozweselimy. A ja mu mówię, że jak chce mnie rozweselić, to niech podaruje mi jedną piękną fotografię i napisze dedykację, jakiej nikt nie ma, bo mnie się ona należy. Chłopcy zaczęli ze mnie natychmiast żartować (…). Nawet nie zauważyliśmy, jak Marek coś wyciągnął i pisał. Gdy skończyliśmy śniadanie wstałam, a on zapytał: Idziesz i nie chcesz tej dedykacji? Patrzę mam piękne zdjęcie, a na tym zdjęciu wierszyk. Byłam szczęśliwa, a Marek uśmiechnął się i powiedział: Wiesz, jak będę kiedyś bardzo sławny, to będziesz miała po mnie pamiątkę. Dziś to zdjęcie troszeczkę się już rozpada, ale jest wspaniałą pamiątką. A treść dedykacji brzmi: „Wiolonczelistka la la la/ Śpiewają wesoło Skaldowie/ Ja śpiewam ha ha ha/ Gdy słyszę jak w rozmowie/ Dźwięków soczystych nagle/ Skrzypcom odpowiada/ Dziewczyna z wiolonczelą/ I basem do nich gada/ Ale w tym cały urok/ Jest gadanej muzyki,/ Że daje nieraz bardzo/ Zaskakujące wyniki”. Jaką miał łatwość w pisaniu tekstów. Można jeść śniadanie i napisać taki wierszyk. On nie jest wbrew pozorom taki prosty. Jakąś subtelną myśl zawiera w sobie.
Ma Pani swój ulubiony utwór z repertuaru „Anawa”?
Mam dwa, ale znam wszystkie na pamięć. Pamiętam, że gdy się uczyłam do swojej pierwszej trasy, dostałam stertę płyt i taśm, i grałam do nich. Musiałam wejść prosto na estradę, a stres był nieprawdopodobny, ale byłam skłonna podjąć to wyzwanie. Poznałam wszystkie piosenki Marka od podszewki. Piosenka, którą kocham i którą wszyscy kochają to „Będziesz moją panią”. Jak Marek śpiewał „Dam ci serce szczerozłote” to moje serce się na kawałki rozlatywało. A jeszcze w tej piosence brzmi prześliczny akompaniament wiolonczeli. Też ją kocham, ale o żadnej piosence Marka nie potrafiłabym powiedzieć, że jej nie lubię, że mi nie odpowiada. Każdej słucham z przyjemnością.
Co spowodowało, że rozstała się Pani z zespołem?
Reklama
Wszystko ma swój początek i koniec. Mój profesor, wybitny wiolonczelista, wirtuoz, śp. Józef Mikulski, zobaczył mnie w telewizji, gdy z zespołem występowaliśmy Opolu albo podczas Festiwalu Piosenki Studenckiej. Absolutnie nie uznawał takiej możliwości, że muzyka rozrywkowa i klasyczna w którymś miejscu się spotykają. Odbyliśmy poważną rozmowę, z której wynikało, że albo występuję u Marka Grechuty, albo jestem poważną wiolonczelistką. A ja chciałam być poważną wiolonczelistką. Kończył się mój czas w „Anawa”, bo wracała po przerwie moja przyjaciółka, którą zastępowałam. Odeszłam i bolało.
Czy po tym odejściu utrzymywała Pani kontakt z Markiem Grechutą?
Nie. Z Markiem nie, ale kiedyś odbyłam z nim rozmowę w sprawie osobistej. Jeżeli chodzi o zespół, to kontakt utrzymywałam z panem Janem Pilchem, który jest dzisiaj profesorem Akademii Muzycznej w Krakowie, a był perkusistą, kiedy ja grałam.
Jak przygoda z „Anawa” wpłynęła na Pani życie?
Jako młoda dziewczyna, do końca nie zdawałam sobie sprawy, jakie mnie spotkało szczęście. Wyjazdy, piękne stroje, telewizja, bardzo dobre zarobki. Wszystko było fajne i nie myślałam o tym przez wiele lat. Aż dopiero, kiedy Marek zmarł i przeczytałam o tym w Internecie, przeżyłam szok. Może z perspektywy czasu, kiedy człowiek wspomina czasy młodości, to jest najbardziej wzruszająca i najpiękniejsza chwila w jego życiu. Przypominają się znajomi. Nawet wszystko, co było najgorsze, było najlepsze. Wtedy zaczęły do mnie pewne rzeczy docierać. Zaczęłam Marka wspominać. Znalazłam to zdjęcie. Miałam jeszcze jedno, ale gdzieś przepadło. Tak niewiele dbałam o ten fakt w tamtych czasach. Teraz wszystkim powtarzam, że dopóki żyje pamięć o człowieku, to człowiek żyje.
Przechodząc ulicą Grodzką w Zamościu, zerka Pani czasem na tablicę poświęconą Markowi Grechucie?
Podoba mi się, ale mam takie odczucie, że za miało jest Marka w Zamościu. Ten festiwal i tylko trzy jego edycje… Ogromna szkoda, że już go nie ma. Myślę, że można różne przedsięwzięcia w tym temacie czynić, Zamość jest do tego szczególnie uprawniony i szkoda, że to tak marnie wygląda.
* * *
Bożena Gałczyńska-Szurek, wiolonczelistka i pisarka, ur. w Krakowie, ukończyła Liceum Muzyczne im. F. Chopina i Akademię Muzyczną w Krakowie. W latach 80. grała w zespole „Anawa” Marka Grechuty. Przez kilka lat jako muzyk pracowała w Grecji. Uczy w Szkole Muzycznej I i II stopnia im. Karola Szymanowskiego w Zamościu. Prezes Stowarzyszenia Miłośników Sztuki „BOCCHERINI”, organizatorka Ogólnopolskich Festiwali im. Luigi Boccheriniego w Zamościu. W 2010 r. ukazała się jej pierwsza książka „Tajemnice greckiej Madonny”. W 2013 r. Wydawnictwo Szara Godzina wydało powieść „Monachos”. Jej idolem jest Aleksy Zorba, postać z powieści Nikosa Kazantsakisa.