Reklama

Wiadomości

Doktor życie

„22 lipca [1936]. O Jezu mój, wiem, że o wielkości człowieka świadczy czyn, a nie słowo ani uczucie. Dzieła, które z nas wypłynęły, te o nas mówić będą. Jezu mój, nie dozwól mi na marzenia, ale daj mi odwagę i siłę do spełnienia woli Twojej świętej” (św. Siostra Faustyna Kowalska, „Dzienniczek”, nr 663)

Niedziela Ogólnopolska 23/2014, str. 38-39

[ TEMATY ]

ludzie

ARCHIWUM RODZINNE

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

To był przedziwny człowiek. Lekarz, który wiedział, że żeby leczyć, trzeba czegoś więcej niż znajomości sztuki medycznej. Sama jej znajomość nie wystarcza. Trzeba mieć jeszcze dobre słowo. Trzeba pamiętać, że człowiek to dusza i ciało. Trzeba umieć kochać. Tak leczył.

Dla niego pacjenci to ludzie, których dał mu Bóg. Dał, by ich kochał.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Robił więc to, co potrafił, by im pomóc. Jak najlepiej, jak najstaranniej.

Modlił się za swoich pacjentów. Wiedzieli o tym, choć im tego nie mówił.

Ten dyskretny, wyciszony, wielkiej kultury i delikatności człowiek, znakomity specjalista i znawca sztuki lekarskiej miał zasadniczą wadę – z punku widzenia standardów nowoczesnej medycyny: nie potrafił przejść obojętnie wobec niczyjego cierpienia.

Jego pacjentami stawali się także ludzie spotkani przypadkowo. Matka siostry zakonnej poznanej w pociągu, którym wracał do domu, ktoś, o kim usłyszał od znajomych, ludzie zauważeni na ulicy. Bo ludziom się przypatrywał. Czasem zaczepiał wzrokiem. Nie sposób zapomnieć jego spojrzenia. Zaglądał do serca drugiego człowieka. Bracie, co ci jest?

Zauważył smutek tej zakonnicy, z którą dzielił przedział w pociągu. Zagadnął. Tak, matka umiera. Lekarze nie dają żadnych szans. Rozkładają ręce. Zapadł wyrok.

Doktor Jerzy Lewandowicz nie przyjął tej diagnozy. Nie, żeby czuł się mądrzejszy. Zaczął od wnikliwych pytań. Interesowały go rzeczy zazwyczaj pomijane w wywiadzie lekarskim, pozornie drobniejszej wagi. Mama siostry zakonnej żyła jeszcze pod jego opieką przez piętnaście lat.

Pacjenci stawali się jego przyjaciółmi. Leczył ich za darmo. Przychodziły od nich setki listów z całej Polski.

U schyłku jego pracowitego życia miały miejsce wydarzenia przedziwne: także i oni, jego pacjenci, ludzie wielkiego nieraz cierpienia, ale i wielkich darów duchowych, podtrzymywali jego nadwątlone siły. Ochraniali przygasające życie swojego lekarza, bo dawali mu do zrozumienia, jak bardzo go potrzebują. Jak bardzo go kochają. I tak szli razem, złączeni, nawzajem się podtrzymując, krokiem coraz mniej pewnym, po drodze coraz bardziej wyczerpującej, kamienistej i stromej. Zależni od siebie jak bracia syjamscy. Nie upadali, bo mieli siebie. Czuli swoje ciepło, mieli dla siebie czas i ramiona otwarte.

Reklama

Doktor Jerzy Lewandowicz był prawdziwym Polakiem. Był dobrym lekarzem, bo miał tę szlachetność serca, tak dla Polaków charakterystyczną. Przypominał bohaterów Sienkiewicza.

Składały się na tę jego miłość do ludzi związki tak niezwykłe, jak ten z panią Zofią Schuch-Nikiel. Ta bohaterska sanitariuszka z Powstania Warszawskiego ostatnie lata życia zawdzięczała – według zgodnej opinii wszystkich, którzy na przyjaźń lekarza i pacjentki patrzyli – temu właśnie, że jej doktor telefonował do niej codziennie. Zawsze o ósmej wieczorem. Czekała na ten telefon z rumieńcem ożywienia na drobnej, wychudzonej twarzy. Dopytywał się rzeczowo, z troskliwością matki pochylającej się nad chorym dzieckiem, jak się dziś czuje, czy zjadła ciepły obiad, i doradzał, zgodnie ze swoją wiedzą, z zasadami, którym był wierny przez całe życie – a które były tak niepojęte dla niektórych kolegów medyków – jaką część jednej z kilku tabletek ma dziś przyjąć, jaką zastosować dietę i co poprawić w trybie życia.

Przykuta do fotela, starsza od niego o dwadzieścia lat, odeszła w 97. roku życia. Żyła przez wiele lat z chorobami, które nie były w stanie jej pokonać, bo miała opiekuna i przyjaciela, swego dobrego doktora. Jej więź z życiem.

Inna jego pacjentka przeżyła go, doczekawszy 103 lat. Żyje otoczona najczulszą opieką swojej córki, która poświęciła się całkowicie sparaliżowanej matce. Została jej całodobową pielęgniarką. Obie mają z pewnością w doktorze Jerzym Lewandowiczu – jeszcze tak niedawno ich lekarzu, doradcy i przyjacielu – orędownika u Boga.

Reklama

Ten doktor nauk medycznych, wybitny kardiolog nigdy nie stał się rutyniarzem. Medycynę traktował jak sztukę. Sztukę służenia swoim bliźnim powiązał z szeroką wiedzą, którą stale pogłębiał. Był wnikliwym znawcą wielu dziedzin medycyny. Prenumerował czasopisma naukowe w różnych językach. Zgłębiał neurologię, psychiatrię; był na bieżąco z odkryciami naukowymi w wielu dziedzinach medycyny. Nie godził się, by człowieka kawałkować, oddzielając od siebie różne dyscypliny wiedzy medycznej. Powtarzał: człowiek jest jednością niepodzielną. Nie można leczyć serca, nie wiedząc, co się dzieje w duszy.

Niektórych swoich pacjentów uczył odmawiania Różańca. Zachęcał do Koronki. Zawsze z największą cierpliwością i delikatnością, wyczekując odpowiedniego momentu. Wtedy, gdy okoliczności sprzyjały.

„Cóż ja mogę pomóc?” – mawiał. Lekarzem jest Bóg.

Znał się na dietetyce, na rehabilitacji. Na pediatrii i medycynie prenatalnej. Ratował od błędów lekarskich kobiety mające urodzić dziecko.

Doświadczeniu i rzetelnej wiedzy, stale uaktualnianej, towarzyszyła niezwykła intuicja.

Ufano mu, bo ceniono jego fachowość, ale i oryginalność w odkrywaniu nieprzetartych szlaków. „A może spróbujemy od innej strony?” – pytał. Podejmował, z całą rozwagą, nietypowe terapie. Nigdy jednak nie eksperymentował z pacjentem. „To wydaje mi się najlepsze, choć może zaskoczyć” – mówił. Zaskakiwało. Było dobre, najlepsze.

Dr Lewandowicz był wcieleniem rozsądku. „Co prawda pani Zofia ma rozrusznik serca – mówił – ma nowotwór, nie może poruszać się o własnych siłach. Ale ma mózg, wątrobę, nerki – wszystko zdrowe. A więc – jest dobrze. Może żyć”.

„Panie doktorze, czy pan tam jest? Czy pan zadzwoni? Czy pan myśli o mnie?”.

Reklama

On zawsze uspokajał. On czuwał.

Tak, zadzwonił. Tak, myślał. Przerywał każdą rozmowę, spotkanie towarzyskie, żeby odbyć serię codziennych rozmów z pacjentami. Wiedział, jak oni czekają na tę chwilę.

To był ktoś, kto kochał naprawdę. Nie deklarował, nie zapewniał. Mówił zresztą zawsze bardzo niewiele. Był człowiekiem czynu.

Przedłużał życie. Pastylki dopasowywał do człowieka jak najlepszy krawiec kreację; dawki – „do milimetra”. Kazał brać ułamek jakiejś tabletki, do tego pół innej i jedną czwartą trzeciej. Traktował lekarstwa nie jak „cudowne mikstury”, wiedział o nich wszystko. Cały czas się dokształcał w dziedzinie działania leków, znał wszystkie skutki uboczne, nie lekceważył ich. Nie ufał nowościom zbyt reklamowanym. Nie dał się nigdy kupić firmom farmaceutycznym. Łączył medykamenty w kombinacje zupełnie fantastyczne. Był artystą sztuki medycznej.

Wiedział, że od leków ważniejszy jest sen i zdrowe jedzenie. Od snu – dobry humor. A tego nie zdobywa się bez modlitwy. Najważniejsza jest modlitwa. Musi być czas na nią. Wewnętrzny pokój. Bez tego nie może być mowy o zdrowiu człowieka.

Studiował w Łodzi, tam podjął pracę w Akademii Medycznej. Specjalista chorób wewnętrznych oraz kardiolog, był adiunktem w klinice kardiologii, potem starszym wykładowcą w Katedrze Medycyny Społecznej i Zapobiegawczej. Przez czterdzieści lat prowadził zajęcia ze studentami i pracował naukowo. Pracę doktorską obronił zaraz po ukończeniu studiów. Mógł zostać profesorem, był wybitnym człowiekiem nauki. Pan Bóg zadecydował inaczej. Może przeszkodziła jego wyjątkowa wrażliwość i fakt, że rozumiał, czym jest honor? Jego bezkompromisowość wielu raziła. Przecież układy po to istnieją, by w nie wchodzić...

Po przejściu na emeryturę zamieszkał na stałe w rodzinnym Józefowie. W zdrowiu i chorobie oddanie i miłość żony i trojga dzieci były pokrzepieniem – także dla jego przyjaciół.

Reklama

Ta triada: miłość Boga, miłość Polski i człowieka cierpiącego. Wykształcenie, poczucie obowiązku i postawa służby, a przy tym swobodna myśl Polaka o szerokich horyzontach, oparta na jego zdrowym rozsądku. Umiłowanie piękna. Interesował się malarstwem, znał się na nim. Kochał muzykę. Był znawcą i wielbicielem dziejów Polski, bibliofilem i patriotą.

Widzę go w jego ogrodzie, całym w słońcu. To prawdziwy tajemniczy ogród pełen starych drzew – nie pozwalał ich wycinać – skąpany w majowych konwaliach. Jest wielkim, pachnącym polem konwalii. Słychać brzęczenie pszczół i trzmieli, odgłosy setek ptaków, bo ptaki miały tu swój mały raj. Ogród swobodny, dotykany tylko z lekka ręką ogrodnika artysty, którym był doktor Jerzy. Pełen krętych ścieżek, cienistych zakątków, altanek ze zwisających pnączy... I róż.

Czciciel Matki Bożej Fatimskiej starał się o dobrą śmierć. Gdy przyszła, miał to wielkie szczęście, by mieć przy sobie – a umierał w domu – niezwykłą żonę. Dobre i wierne Bogu dzieci, w tym syna lekarza.

Pragnął dobrej śmierci. Przypominał innym o tym, co w dawnych katechizmach określało się mianem pamięci na śmierć i traktowane było jako jeden z podstawowych obowiązków człowieka ochrzczonego. Nie lekceważył starych katechizmów. Przygotowywał się wytrwale, dzień po dniu, do tej najważniejszej chwili. Prosił Boga, by była dobra. Stąd m.in. praktyka pierwszych sobót miesiąca – do ostatnich tygodni życia, choć był już unieruchomiony, pod kroplówką. Tak bardzo pragnął dożyć majowej pierwszej soboty. Bóg dał mu tę łaskę. Sakrament ostatniego namaszczenia w rycie trydenckim przyjął z wielką wdzięcznością dla Kościoła.

Odszedł w chwilę po wypowiedzeniu przez najbliższych przy jego łóżku ostatniego słowa Koronki do Miłosierdzia.

Reklama

„Śmierć niczego co dobre nie niszczy; najwięcej się modlę za dusze, które doznają cierpień wewnętrznych” (św. Siostra Faustyna Kowalska, „Dzienniczek”, nr 694).

Msza św. w rycie trydenckim i pogrzeb w rycie trydenckim – tak bardzo przez niego ukochanym – w piątek, 9 maja 2014 r. w rodzinnej parafii, były dla jego bliskich i przyjaciół znakiem, że ufność i wierność jest przez Pana Boga stokrotnie wynagradzana.

Dzięki panu doktorowi Jerzemu doznali poruszenia duszy – przez wzniosłość i dostojność Mszy św. Wszechczasów. Ze wzruszeniem mówili o tym jego najbliższym.

Pan Bóg dał ostatni znak. Jego hojność zachwyca.

2014-06-03 14:58

Ocena: +1 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Pan Bóg dał mi takie natchnienie

Niedziela Ogólnopolska 21/2017, str. 28-29

[ TEMATY ]

ludzie

pomoc

Mateusz Wyrwich

Zdzisław Wasilewski skonstruowaną przez siebie rikszą wszędzie dowozi ludzi uwięzionych w swoich mieszkaniach z powodu niepełnosprawności

Zdzisław Wasilewski skonstruowaną przez siebie rikszą wszędzie dowozi ludzi uwięzionych
w swoich mieszkaniach z powodu niepełnosprawności

Ma 74 lata. Przebyty zawał i poważnie uszkodzone oko. Przyznano mu tytuł Człowieka Roku 2016 podwarszawskiego, ponad 55-tysięcznego Legionowa. 2 lata wcześniej został wyróżniony nagrodą „Przyjaciel Niepełnosprawnych Miasta Legionowo i Powiatu Legionowskiego”, w ubiegłym roku zaś nominowano go do Nagrody im. Jana Rodowicza „Anody”.
Przez ćwierć wieku działał jako „wolny” wolontariusz. Dziś jest aktywny w Senioralnym Centrum Wolontariatu

Zdzisław Wasilewski do Legionowa przyjechał z rodzicami jako 16-letni chłopak z oddalonej o niecałe 50 km wioski Ostaszewo. Rodzice byli bardzo pracowici i zaradni. Kupili w Legionowie działkę i postawili dom – najpierw drewniany, później murowany. Wiara, skromność i zaradność to dziedzictwo, które rodzice przekazali swoim czworgu dzieciom.

CZYTAJ DALEJ

Świadectwo: Maryja działa natychmiast

Historia Anny jest dowodem na to, że Bóg może człowieka wyciągnąć z każdej trudnej życiowej sytuacji i dać mu spełnione, szczęśliwe życie. Trzeba tylko się nawrócić.

Od dzieciństwa była prowadzona przez mamę za rękę do kościoła. Gdy dorosła, nie miała już takiej potrzeby. – Mawiałam do męża: „Weź dzieci do kościoła, ja ugotuję obiad i odpocznę”, i on to robił. Czasem chodziłam do kościoła, ale kompletnie nie rozumiałam, co się na Mszy św. dzieje. Niekiedy słyszałam, że Pan Bóg komuś pomógł, ale myślałam: No, może komuś świętemu, wyjątkowemu pomógł, ale na pewno nie robi tego dla tzw. przeciętnych ludzi, takich jak ja.

CZYTAJ DALEJ

Hiszpania: Caritas pomogła znaleźć pracę 70 tys. bezrobotnym w 2023 roku

2024-04-26 19:05

[ TEMATY ]

Caritas

bezrobotni

Hiszpania

Adobe.Stock.pl

W 2023 roku Caritas pomogła 70 tys. bezrobotnych znaleźć zatrudnienie, wynika z szacunków kierownictwa tej organizacji. Zgodnie z jej danymi w ubiegłym roku Caritas na rozwijanie programów wsparcia zatrudnienia wydała 136,8 mln euro, czyli o 16,4 proc. więcej w porównaniu z rokiem poprzednim.

Dyrekcja organizacji sprecyzowała, że z kwoty ten ponad 100 tys. euro zostało przeznaczonych na rozwój inicjatyw w ramach tzw. ekonomii społecznej. Działania te polegały przede wszystkim na prowadzeniu szkoleń zawodowych służących usamodzielnieniu się na rynku pracy, w tym podjęciu aktywności zawodowej na podstawie samozatrudnienia.

CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję